
JaDamska na tropie odcinek 3 cz.3 – Dublin
To już ostatnia część dotycząca poszukiwania żab w Dublinie. Na pewno odkryłam tutaj prawdziwe serce i urok Irlandii, ale czy znalazłam żaby?
Stolica Irlandii to świetne miejsce dla smakoszy alkoholi. Tak jak o muzeum Guinnessa wszyscy wiedzą, i jest to jeden z głównych punktów podróży turystów, tak o drugim tego typu miejscu już trochę mniej osób wspomina. Oprócz piwa, można też podejrzeć jak jest produkowane whiskey. Zaopatrzona w mapę od Pana od razu mogłam zacząć naszą trasę.
Moje przygody z tym mocnym trunkiem do tamtego momentu były mocno ograniczone – jak na razie udało mi się stwierdzić, że po jednej szklaneczce robię się bardzo zabawna. Idąc tym tropem mój mężczyzna postanowił nalać mi druga szklaneczkę, co nie było zbyt dobrym pomysłem. Nie dość, że nie zrobiłam się jeszcze bardziej pocieszna, to okazało się, że stałam się cyniczna i strasznie szydercza. Tak bardzo, że w obawie o życie moje i osób w pobliżu (ktoś kogoś by w końcu na pewno zaatakował) trzeciej szklaneczki nigdy nie dostałam. Tym bardziej zastanawiałam się jak to będzie.
Dość niestandardowo, na wejściu powitały nas rowery. Niestandardowo, bo ścieżki rowerowe zdarzają się tam dość sporadycznie. Przy małych ulicach nie ma na nie po prostu miejsca, a rowerzystów tez wcale tak wielu nie widziałam (mimo roweru miejskiego). Albo po prostu chodziłam w złych miejscach.
Jeśli chcielibyście się wybrać do muzeum Jamesona, musicie się uzbroić w cierpliwość. Zwiedzanie odbywa się tutaj w grupach, więc jeśli macie pecha Wasza może być za godzinę lub dłużej. W pobliżu jednak znajduje się poczta, więc jest to idealny moment na wysłanie pamiątkowych pocztówek
Jak to w większości tego typu miejsc bywa przeszliśmy przez wszystkie etapy powstawania whiskey – od zebrania ziarna, przez fermentowanie do wyrobienia. Cały czas był z nami przewodnik, który pokazywał nam etapy i przedstawiał jak to kiedyś wyglądało, a jak jest teraz.
Jednym z najważniejszych etapów jest leżakowanie. To w zależności od tego smak i kolor whiskey się klaruje. Patrząc na beczki, już wiem dlaczego te najstarsze są takie drogie – gdybym zawaliła piwnicę na kilkanaście lat taką beczką, a potem okazałoby się, że i tak połowa z niej wyparowała, też bym sobie za to dużo życzyła.
To co jest w Jamesonie fajne, to płynne przejście od oglądania do próbowania. Zaraz w sali obok dostaliśmy 3 rodzaje whiskey do testowania. Po odpowiednim szkoleniu, mogliśmy już odróżnić Jamesona od innych rodzajów. Oczywiście cała grupa jednogłośnie orzekła, że Jameson jest najlepszy (przecież nikt ryzykować wyrzucenia przed darmowym drinkiem nie będzie).
Całe zwiedzanie nie jest szczególnie długie. W niektórych momentach bardzo czuć oddech następnych grup na plecach, brakuje większego angażowania uczestników. Jednak po wysłuchaniu całej historii, zdobyciu certyfikatu zawodowego testera (tak, to jest ta chyba najfajniejsza część), można usiąść i delektować się whiskey. Na szczęście tamtejsze powietrze mi sprzyjało i na moje zachowanie ilość trunku mocno nie wpłynęła. Na pewno jednak nie polecam odwiedzenia Guinnessa i Jamesona tego samego dnia!
Jak już obejrzeliśmy z grubsza Dublin, odwiedziliśmy puby, zwiedziliśmy alkoholowe muzea, dzięki uprzejmości naszych gospodarzy pojechaliśmy półwysep Howth. Na wietrze, okryci w kocyki, zjedliśmy najlepsze fish and chips (lub w moim przypadku kalmary z frytkami, bo u Polki zamawiałam) ever. Było duże, i w odróżnieniu do standardowych miało więcej ryby niż panierki. Było tak dobre, że nawet nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Co jednak jest tam lepsze od jedzenia (i mówi to pierwszy obżartuch) to widoki. Są po prostu piękne
Urzeczeni tymi widokami, zostaliśmy zabrani na piękną plażę zaraz obok Dublina. Tutaj, jak tylko zobaczyłam te trawy, moje poszukiwania żab się wzmogły.
Ubrana w fachowy strój pobiegłam co prędzej na plażę.
Było zaraz po przypływie, więc zdobyczy mieliśmy sporo. jakbym miała ochotę na owoce morza, mogłabym wybierać i przebierać. Perspektywa zabijania tego, rozdłubywania i gotowania sprawiła, że jednak ostatecznie wszystkie wylądowały znów w wodzie (i to nie tej w garnku).
Szukałam, szukałam, a tu tylko piękne widoki znajdywałam.
Tak więc, pomimo buszowania w trawach, musiałam wrócić z tego urokliwego miejsca bez zdjęcia żaby.
Jak nie znalazłam żaby ani w centrum Dublina, ani na jego obrzeżach, trzeba było zacząć bardziej staranne poszukiwania.
Dzięki temu, że mieliśmy świetnych gospodarzy, bez których zaproszenia na komunię to pomysł Irlandii pewnie dalej leżałby w szufladzie (i za całą Waszą opiekę, towarzystwo, super imprezę komunijną oraz gry serdecznie dziękuję), w końcu udało mi się żabę tam znaleźć! I to nie jedna, a całe mnóstwo!
Co prawda nie była ona na powietrzu, ale w grze,jednak radości dzięki niej miałam tyle, że hoho
Odkryłam też, że żaby jeśli w ogóle tam są, to na pewno trzymają się blisko irlandzkiego serca, które jest na wsi, czyli w miejscu, do którego na pewno kiedyś jeszcze dotrę
PS. Jeśli znasz miejsce, w którym mogłabym poszukać żab – pisz!